sobota, 31 października 2009

Na Złego pora

Przychodzi taki czas w życiu każdego emigranta, kiedy musi coś ukraść. Dziś przyszła na mnie Pora.
Jak już wcześniej pisałam, przed odlotem do Ojczyzny przeprowadzam czystkę w artykułach spożywczych i pochodnych. Czystką objęty został także ekologiczny olej słonecznikowy, który wlałam hojnie do zeszłotygodniowej zupy. Jakże pochopnie! Nie przewidziałam, że w sobotnie rano najdzie mnie ochota na Pora. A Pora bez oleju to Pora Niemożliwa. Bowiem, warzywo ostre (z rodziny cebulowatych, szczypiorowatych lub porowatych), aby nie powodowało towarzyskiego spustoszenia, należy koniecznie poddusić na oleju, wtedy traci ono swój ostry smak i zapach. Delikatne duszenie - tak w przypadku pora jak i człowieka, powoduje, że staje się on blady i łagodny jak baranek. Tak więc olej był tu składnikiem sine qua non śniadania.

Wróćmy do ochoty na pora. Ochota - to jednak nie jest dobre słowo. To była raczej spirala lęku i fascynacji, przemożna chęć do zbadania granic emigracyjnej oszczędności, to było pragnienie sprawdzenia, jaka jest temperatura deficytowego kruszcu i czy można, poddając się kuchennym podszeptom diabła, zgotować smaczne śniadanie. Kradzież oleju z powodu ochoty - to byłoby banalne złodziejstwo! A wykorzystać to długie, uwiędłe do połowy dziadostwo i resztę ugotowanego dwa dni temu brązowego ryżu, przy pomocy cudzego tłuszczu - to było jak pisanie dzieła naukowego na tematy etyczne. Raskolnikow, teraz Cię, bracie, rozumiem. A teraz w kilku słowach - jak to się stało, że zboczyłam na ścieżkę kuchni nielegalnej:

Do przygotowania śniadania podeszłam prosto spod prysznica, czysta jak po spowiedzi, i z najlepszymi intencjami zakasałam rękawy szlafroka. Ale już na początku odczułam, jakby ktoś rzucił mi kłody pod nogi (pod pory?). Mimo przewrócenia mojej butelki oleju parę razy do góry dnem, nie otrzymałam ani kropelki niezbędnej do przygotowania śniadania substancji. Byłam w desperacji, bowiem garnek już od dobrych paru minut grzał się bez wypełniania na gazie, zaczynając niebezpiecznie parować teflonowymi uszami.

Ukradłam dwie łyżki oleju współlokatorowi, przyznaję. Ale są czasem sytuacje wyjątkowe, żeby nie szukać daleko, pozostanę przy temacie Zła w kontekście Pokarmów i wspomnę dla przykładu historię pasażera samolotu rozbitego w Andach, który do czasu przyjazdu grupy ratowniczej za jedyne pożywienie miał martwych współpasażerów.

Skoro temat sytuacji wyjątkowych został już wyczerpany, gładko przejdę od ludożerstwa do chronologii dzisiejszej śniadaniowej potrawy.

Na gorący skradziony olej włożyłam pokrojonego w krążki pora. Po podduszeniu dodałam nieco soli, pieprzu i kurkumy (może być także curry, coś podobnego do siarki w każdym razie), po czym wlałam nieco wrzątku, przygotowując mokry grunt pod nieco wyschnięty ryż. Ten po chwili również wylądował w garnku, wypił wrzątek, lekko się rozgotował, co dało efekt pulpy w kolorach flagi Falubazu - zielonogórskiego klubu żużlowego, jak dowiedziałam się z Wikipedii - aktualnego Drużynowego Mistrza Polski na żużlu.
Wnioski? Nie taki Por straszny - kradzież owszem, ale w barwach zwycięskich.

piątek, 30 października 2009

Kasia Manna

W ramach czystek przedwyjazdowych, śniadanie zjadłam w towarzystwie przemiłej, acz lekko nieśmiałej Kasi Manny. Aby nieco Kasię rozweselić i ośmielić, założyłam jej mnóstwo kolczyków z rodzynek (wcześniej sparzonych wrzątkiem), dodałam nieco złotego brokatu - imbiru z torebki (może być także świeży plasterek imbiru na czółko), resztkę ojczystego miodu, bo uszy miała już przesadnie czyste (jakby ją kto dwa razy dziennie ryżową szczotką traktował). Żeby Kasia nabrała jeszcze zdrowych rumieńców, powinnam kazać jej przebiec się naokoło domu lub zaliczyć schody z dołu do góry w tempie prestissimo, ale ponieważ dziewczyna ma wyjątkowo flegmatyczny charakter, postanowiłam dać jej spokojnie w garnku posiedzieć, a policzki nasmarowałam jej cynamonem, żeby już taka strasznie blada nie była. Kasia pochodzi z tzw. dobrego domu. Nie wariuje, nie chichocze. Jeśli już naprawdę jest jej za gorąco na gazie, to zamiast huknąć, zaprotestować - ona będzie siedziała grzecznie, aż się w końcu przypali. Dlatego Kaśkę trzeba ciągle sprawdzać, czy się nie zwęgla przypadkiem, i często ocucać, solidnie mieszając. Taką Kasię można spotkać w różnych wariantach - na jabłkowo, na gruszkowo, na malinowo. W ramach oszczędzania waluty zakupiłam kilo tutejszych pakowanych w worki foliowe jabłek. Połowa potłuczona, biedaki. Ale Kasia wybredna nie jest i potłuczone jabłuszko chętnie przyjmie. Tak więc od początku, żeby później nie było że Wam z Kasi potwór wyszedł, podaję kolejność zdarzeń:
Do wrzącej wody wrzucam pokrojone jabłka. Dodaje sparzone rodzynki, wiórki kokosowe (mogą być z Kosowa), miód, następnie cynamon, imbir (ale tylko odrobinę). Gotuje się to dobre parę minut (jabłka muszą być miękkie). Wtedy zapraszam Kachnę. Nie zróbcie tylko mojego błędu - nie wrzucajcie Kasi od razu do wrzącej wody! Wtedy grudki murowane. Kasię trzeba najpierw przyzwyczaić - rozrabiając (tylko grzecznie rozrabiając!) w szklance zimnej wody, dopiero potem, lekko zahartowaną - zaprowadzić do gorących źródeł, do tego buchającego na gazie gejzera jabłkowego. Wszystko razem mieszać energicznie, żeby się to zapoznało i porządnie zacieśniło znajomości. Jeśli lubicie jeść zdecydowanie po Kosowemu - oprócz dodania wiórek wlejcie mleka kokosowego. Ja tak zrobiłam, a wtedy Kasiunia gwałtownie zbladła i zapadła w krótką drzemkę. A kiedy się obudziła - miała taki delikatny, smętny wyraz twarzy i zamglone spojrzenie, a smakowała tak jedwabiście, jak tylko potrafi smakować zakochana potrawa. W końcu w Kosowie dużo ładnych chłopców... a może to była sprawka jabłka - czyżby zakazany owoc uczynił z Kasi kobietę?

czwartek, 29 października 2009

Zupa fasolowa

Dziś zjadłam wczorajszą zupę fasolową. Ugotowana wczoraj na około pięć dni. Dziś ma szansę być najsmaczniejszą (po nocnym posiedzeniu w lodówce), jutro będzie też dobra, ale nie równie dobra, pojutrze - "może być", następnie - "zjadliwa" a piątego dnia: "daj współlokatorom". Ponieważ rychło jadę do ojczyzny na parę dni, musiałam pozbyć się wielu żywych przedmiotów z lodówki i skrytki - wszystko to wrzuciłam do zupy, zostawiając sobie tylko parę ziemniaków i cebule oraz pora na cztery pozostałe do podróży dni. Jeśli będzie warto, napiszę, co z nich wyczarowałam. A na razie zupa Fasolina.
Fasolina jest koloru pomarańczowo-brunatnego. A teraz dygresja: Nie zamierzam zamieszczać w tym blogu zdjęć moich dzieł kulinarnych, bo 1) żaden aparat nie uchwyci smaku, zapachu ani konsystencji, a jeśli taki już wymyślili, to podarujcie mi go pod choinkę. 2) zamierzam doskonalić się w sztuce opisywania, bo będąc emigrantką studencką, zaskakująco szybko traci się giętkość ojczystego języka (wyrastają za to inne języki, równie w opisywaniu niedoskonałe). Brak zdjęć proszę więc potraktować jako dowód patriotyzmu i samodoskonalenia.
Wróćmy do Fasoliny:
Fasolina składa się z: fasoli z puszki (kto dziś moczy fasolę? chyba tylko z całym szacunkiem Bożena Żak-Cyran), kaszy gryczanej, świeżej papryki pomarańczowej, ziemniaków, marchewki, selera, cebuli, majeranku, rozmarynu, kurkumy, eko-bulionu z niemieckiej drogerii DM, soli, pieprzu (sporo), octu balsamicznego i soku z cytryny.
Kolejność wrzucania do garnka może być bardzo różna (choć to nie znaczy, że dowolna). Z braku oleju nie podsmażałam cebulki na początku (na sposób włoski), ale zaczęłam od wrzątku z kurkumą, potem poszła marchwka, seler, cebula, kasza gryczana (luzem do garnka z woreczka), ziemniaki, papryka (oczywiście to wszystko nie w całości, a w zgrabnych kawałeczkach), majeranek, bulion wegetariański (nie wstydźmy się tego słowa), ocet/sok z cytryny (ja dałam jedno i drugie), przyprawy. Fasola na końcu - bo przecież w tej puszce ona już dawno zmiękła i to na tak zwany amen.
Jak fasolę dodałam, to potem wypowiedziałam szereg tajemnych zaklęć, po czym odwróciłam się na pięcie przez lewe (zaraz... a może to było prawe?) ramię i, nie gasząc światła (bardzo ważne), wyszłam z kuchni, pojadając cukierka czekoladowego. Zupa lubi ochłonąć przy świetle - wtedy może poczytać powywieszane na ścianie plakaty lub śmieszne kartki na lodówce, poza tym nie czuje się tak zupełnie sama. A po godzinie ciężkiej pracy, przyda jej się trochę relaksu. Można naszej gotowej już (ale ostudzonej) zupie zafundować wczasy na kuchennej Antarktydzie - tzn w lodówce, można jej dać kapelusz na głowę, żeby inni goście Antarktydy nie przeszli zapachem zupy. Gwarantuję, że jest on przepiękny, ale mimo wszystko nie komponuje się interesująco z zapachem dżemu wiśniowego.
To by było na tyle, jeśli chodzi o Fasolinę. To bardzo porządna, sympatyczna zupina. Syta, rumiana, uśmiechnięta od ucha do ucha. Polecam do zapoznania.