czwartek, 29 października 2009

Zupa fasolowa

Dziś zjadłam wczorajszą zupę fasolową. Ugotowana wczoraj na około pięć dni. Dziś ma szansę być najsmaczniejszą (po nocnym posiedzeniu w lodówce), jutro będzie też dobra, ale nie równie dobra, pojutrze - "może być", następnie - "zjadliwa" a piątego dnia: "daj współlokatorom". Ponieważ rychło jadę do ojczyzny na parę dni, musiałam pozbyć się wielu żywych przedmiotów z lodówki i skrytki - wszystko to wrzuciłam do zupy, zostawiając sobie tylko parę ziemniaków i cebule oraz pora na cztery pozostałe do podróży dni. Jeśli będzie warto, napiszę, co z nich wyczarowałam. A na razie zupa Fasolina.
Fasolina jest koloru pomarańczowo-brunatnego. A teraz dygresja: Nie zamierzam zamieszczać w tym blogu zdjęć moich dzieł kulinarnych, bo 1) żaden aparat nie uchwyci smaku, zapachu ani konsystencji, a jeśli taki już wymyślili, to podarujcie mi go pod choinkę. 2) zamierzam doskonalić się w sztuce opisywania, bo będąc emigrantką studencką, zaskakująco szybko traci się giętkość ojczystego języka (wyrastają za to inne języki, równie w opisywaniu niedoskonałe). Brak zdjęć proszę więc potraktować jako dowód patriotyzmu i samodoskonalenia.
Wróćmy do Fasoliny:
Fasolina składa się z: fasoli z puszki (kto dziś moczy fasolę? chyba tylko z całym szacunkiem Bożena Żak-Cyran), kaszy gryczanej, świeżej papryki pomarańczowej, ziemniaków, marchewki, selera, cebuli, majeranku, rozmarynu, kurkumy, eko-bulionu z niemieckiej drogerii DM, soli, pieprzu (sporo), octu balsamicznego i soku z cytryny.
Kolejność wrzucania do garnka może być bardzo różna (choć to nie znaczy, że dowolna). Z braku oleju nie podsmażałam cebulki na początku (na sposób włoski), ale zaczęłam od wrzątku z kurkumą, potem poszła marchwka, seler, cebula, kasza gryczana (luzem do garnka z woreczka), ziemniaki, papryka (oczywiście to wszystko nie w całości, a w zgrabnych kawałeczkach), majeranek, bulion wegetariański (nie wstydźmy się tego słowa), ocet/sok z cytryny (ja dałam jedno i drugie), przyprawy. Fasola na końcu - bo przecież w tej puszce ona już dawno zmiękła i to na tak zwany amen.
Jak fasolę dodałam, to potem wypowiedziałam szereg tajemnych zaklęć, po czym odwróciłam się na pięcie przez lewe (zaraz... a może to było prawe?) ramię i, nie gasząc światła (bardzo ważne), wyszłam z kuchni, pojadając cukierka czekoladowego. Zupa lubi ochłonąć przy świetle - wtedy może poczytać powywieszane na ścianie plakaty lub śmieszne kartki na lodówce, poza tym nie czuje się tak zupełnie sama. A po godzinie ciężkiej pracy, przyda jej się trochę relaksu. Można naszej gotowej już (ale ostudzonej) zupie zafundować wczasy na kuchennej Antarktydzie - tzn w lodówce, można jej dać kapelusz na głowę, żeby inni goście Antarktydy nie przeszli zapachem zupy. Gwarantuję, że jest on przepiękny, ale mimo wszystko nie komponuje się interesująco z zapachem dżemu wiśniowego.
To by było na tyle, jeśli chodzi o Fasolinę. To bardzo porządna, sympatyczna zupina. Syta, rumiana, uśmiechnięta od ucha do ucha. Polecam do zapoznania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz