poniedziałek, 16 listopada 2009

Wyspy Capusti

Czy ktoś z Was słyszał o Wyspach Capusti? Znajdują się one ponoć na Oceanie Spokojnym, na samym jego środku - dokładnie w miejscu niedostępnym dla satelitarnych agentów Google. Kto nie ma akurat sprawnej łódki, musi mi uwierzyć na słowo.
"Capusti" to nazwa w języku tubylców oznaczająca dosłownie "pełna gęba" lub też w wolnym tłumaczeniu: "bezmiar szczęścia". Język miejscowy w ogóle jest bardzo ciekawy, bowiem nie występują w nim takie słowa jak: martwić, kłopot, próchnica, ani takie wyrażenia jak: "do bani", "co ja teraz zrobię", "na moją niekorzyść". Językoznawcy europejscy uznali to za przejaw wyższości kultury kontynentalnej nad Capuścianą, ponieważ cierpienie jest przecież wyższą/zaawansowaną formą rozwoju emocjonalnego, a jako takie na wyspach nie występuje. Owszem, widuje się tam ludzi głodnych, umierających lub zakochanych bez wzajemności, ale przeważnie są oni uśmiechnięci od ucha do ucha, grają w bambusowe karty lub chleją, ile wlezie, bananowego koktailu.
Otóż na cześć tych wysp powstał przepis kulinarny, który Wam dziś proponuje, nie bez przyczyny. Wiąże się z nim wróżba (sceptyczni nazwą to przesądem, ale co z tego, skoro działa!), która mówi, że należy w dzień parzysty (a dziś przecież 16-sty), nieparzystego miesiąca (o, jak się dobrze składa, że mamy listopad) zjeść tyle wysp Capusti, ile mamy tego dnia zmartwień. Należy więc najpierw przeryć bardzo skrupulatnie zakamarki duszy, żadnego zmartwienia nie pomijając. Dostosować wtedy proporcje przepisu do zapotrzebowania i usmażyć wysepki na patelni, w głębokim tłuszczu. Jest to wróżba na mnie osobiście sprawdzona, więc ręczę, że i na Was podziała.
Ja z początku naliczyłam mych zmartwień siedem, na szczęście w ostatniej chwili uświadomiłam sobie, iż po usmażeniu obiadu czeka mnie tak nieprzyjemne zmywanie garów - a więc w sumie zmartwień osiem. I osiem wysp znalazło się finalnie w moim żołądku, uszczęśliwiając mnie totalnie. Osiem zmartwień średniej wielkości starcza na przyzwoity obiad. Jak ktoś bardzo głodny, to dłużej musi poszperać, czy aby więcej tych zmartwień mu się nie nazbierało. Ale z tym rzadko kto ma problem.

A oto przepis:
Kapusta biała - kawał uciąć, zetrzeć na tarce. Dodać curry i posolić. Jajko całe (ale bez skorupki) wrzucić, dodać mąki pszennej/ziemniaczanej i kaszy mannej - żeby się to porządnie skleiło, kukurydzy z puszki dla słodkości, pieprzu i sporo majeranku. Porządnie wymieszać, dodając mąki ziemniaczanej wedle potrzeby (skrobia klei zmartwienia). Formować kulki i smażyć w głębokim (symbolizującym Ocean) oleju.

Podsumowując, jak ktoś zmartwiony, zalękniony lub po ludzku zdołowany - polecam szczerze Wyspy Capusti w wersji na talerzu. Tym, którzy zwykle w takich sytuacjach zwracają się ku tabliczce czekolady, powiem, że czekolada może przecież pójść w nieparzyste dni parzystych miesięcy i wtedy jedno z drugim będzie stanowiło zaporę dla kłopotów nie do pokonania.

piątek, 13 listopada 2009

Powrót niepodległej Polki

Oj, było się w Polsce, było. Szalało się, szalało. Ale po tygodniu przyszło się pakować i odjeżdżać. A trzeba Wam wiedzieć, że była to Wigilia Dnia Niepodległości, święto równie dla emigrantów, co dla stacjonarnych Polaków ważne. Po co nam ono? Żeby nie zapominać na obczyźnie, skąd się jest i dokąd trza wracać, żeby ręcznik biało-czerwony na balkonie wywieszać, by spinki do mankietów z orzełkiem w ten dzień świąteczny zakładać. Żeby się miejscowi gapili. Żeby im oko zbielało i twarz poczerwieniała, i żeby im do łebka orzełek w koronie zastukał i w uszko szepnął: Myślicie, że jesteście niepodlegli? Myślicie, że jesteście u siebie? A figa z makiem, a taka kutia! To ja, Polak mały, jestem naprawdę u siebie, gdziekolwiek jestem. Bo ja ojczyznę mam w sercu, a nie na mapie!
Otóż z braku odpowiedniego koloru ręcznika (a nawet z braku jakiegokolwiek czystego ręcznika) oraz, że spinek do mankietów nie posiadam, moje świętowanie odbywało się zgoła inaczej, ale w podobnym tonie.

Z pomocą tanich linii lotniczych wleciałam w Germanię ze słodkim 20-kilogramowym ciężarem. W torbie na kółkach zapakowane szczelnie przybyły ze mną: torba kaszy jaglanej, kasza gryczana niepalona, płatki migdałowe, kasza jęczmienna, kasza pęczak, pudełko domowych ciasteczek wyciskanych przez maszynkę, orzechy włoskie ("z ziemi włoskiej do Polski"), dwa bochenki chleba z domowego wypieku, olej rzepakowy, zioła i przyprawy: majeranek, lukrecja, pokrzywa, melisa, do tego kawa inka, paczka płatków jaglanych i paczka płatków orkiszowych, soczewica czerwona i parę innych rzeczy, już mniej do świętowania niepodległości potrzebnych, acz równie smakowitych.

Po co mi tego tyle? Ano, w imię niepodległości. Bo gdzie tu, w Północnej Westfalii znajdzie Polka-łasuch domowe ciasteczka wyciskane przez maszynkę? A dokąd pójdzie, gdy zgłodnieje, po kaszę jaglaną? A skąd wytrzaśnie niezbędny do zupy majeranek? Kawa inka jest w tym (także niepodległym) państwie nieznana, nie mówiąc o płatkach orkiszowych i pęczaku! Są to produkty deficytowe, które nabyć można tylko
1)w polskim sklepie w Bielefeld, który prawdziwa Polka kontestuje z zasady;
2)w tzw. strefach jedzenia prymitywnego, ale niebywale dziś modnego i kosztownego. Tam można znaleźć "Niemytą Pietruszkę" lub taki dziwoląg jak "podgrzybek brunatny suszony".
A ja te niebywale cenne (z punktu widzenia jelit) produkty - które urastają w oczach emigranta do narodowych symboli - mam za grosze! Ale za jakie grosze? No za polskie grosze oczywiście.

Po uroczystym rozpakowaniu torby podróżnej, Święto 11 listopada (które dla mnie równie dobrze mogłoby się nazywać Świętem Kawy Zbożowej lub Świętem Brudnej Marchewki), rozpoczęło się ceremonialnym ugotowaniem zupy z Głąba Kapuścianego (na znak protestu przeciw zepsutemu racjonalizmowi Zachodu). O tym jak się robi patriotyczną zupę z Głąba - może innym razem. Powiem tylko, że smakowała bohatersko i dodała sił do dalszej walki z chytrze postępującą germanizacją.

niedziela, 1 listopada 2009

Nostalgia Soczewicz

Kiedy jesień za oknem, wiatr w kominie hula, a w sercu tęsknota za krajem ojczystym, jedynym ratunkiem przed depresją jest spotkanie z Nostalgią Soczewicz.
Pani Nostalgia w swoim życiu sama wiele przeszła i na smutki ma zawsze jeden, ale sprawdzony sposób, albo raczej przepis. Gdyby jednak on był tak prosty, nie byłoby na świecie smutku, ni cierpienia. Może nawet nie byłoby jesieni! Och, to jednak straszna perspektywa - jesień bez jesieni! Bo czy byłoby wtedy jeszcze miejsce na Preludium Deszczowe Chopina? A kto by wtedy słuchał Al Bano i Rominy Power w przeboju Nostalgia Canaglia? Jakże goło wyglądały Trzy Pory Roku Vivaldiego! Kto by walczył w Powstaniu Listopadowym (przecież chyba nie ludzie zadowoleni i syci)? No i wreszcie: kto by pisał blogi?
Otóż niech już sobie będzie to cierpienie, ta jesień mokra, ta słota obrzydliwa, przeziębienia i gruźlice, niech już nawet i depresja przyjdzie, skoro to takie kulturowo i państwowo produktywne. A jak już przyjdzie i zmąci spokój umysłu, zasieje ziarno zwątpienia w sercu, wtedy proszę wyciągnijcie przepis pani Nostalgii i wszystko wróci do dawnego porządku.
Oto, co radzi Pani Soczewicz:
Do garnka włóż opłukaną soczewicę, zalej wodą, posól i gotuj ok. kwadransa. W tym czasie obierz ziemniaki nucąc pierwszą część Magnificatu J.S.Bacha. Następnie dodaj ziemniaki do gotującej się soczewicy, wlej łyżkę oleju (z wiadomego źródła), lub, jak kto bogaty, to masła dodać może, potem łyżkę rozmarynu, pieprz i majeranek (hojnie). Teraz stań przy oknie kuchennym i popatrz, jaki świat jest brzydki. Policz wszystkie opadłe liście na chodniku przed domem, a jeśli znów zbiera się na deszcz - wzdrygnij się, pociągnij zakatarzonym nosem i nasuń głębiej kawałek swetra na zziębnięty karczek. Wtedy wróć do garnka - dodaj sosu sojowego (ja już nie miałam, dlatego dodałam magi - chodzi o coś czarnego, iście pogrzebowego) oraz wyciśnięty czosnek. Wymieszaj i spróbuj dwa razy, a jeśli cala woda już wyparowała lub wsiąkła w soczewicę, weź tłuczek i używając resztek sił witalnych - potłucz kartofle, tak by całość stanowiła zbitą masę. Następnie opadnij na najbliższe krzesło, powiedz: "Nie mam już do tego wszystkiego siły. Chcę do domu!". Po chwili opamiętaj się, rozgrzej tłuszcz na patelni i usmaż jajko sadzone. Zobacz w nim wspomnienie słonecznego lata, uśmiechnij się smętnie pod nosem, kiwając żałośnie głową. Nałóż na talerz solidną łychę soczewicowej masy, obok połóż usmażone słońce i zasiądź do stołu. Zanim spróbujesz, popatrz na własne dzieło i zapytaj siebie samego: Czy życie nie jest jednak piękne? W obcym kraju, przy obcym stole, ale przed mną ciepła strawa, pachnąca polem i lasem. Jakże mój los okazał się łaskawy!

Smacznego życzy Nostalgia Soczewicz po mężu, z domu Szczęśliwicka.