środa, 16 grudnia 2009

Danina

Było chorowanie, była grypa z rodzaju świńskich, czyli takich, które napędzają czarne, chore myśli, był katar po pas, był kaszel, którego siła tłukła szkło, a w końcu przyszło upragnione uzdrowienie. A wraz z nim przyszedł czas spłaty daniny. Komu?- pytacie. No, a kto siedział u Waszego boku, kiedy wszystkie tchórze w obawie przed zarażeniem pouciekały w popłochu? Kto Wam szeptał do jednego ucha białe myśli, czarne wyciągając z drugiego? Kto nigdy nie skarżył się, że mu nudno, mimo iż tak żałośnie marudziliście, że już dość choroby, że wszystko boli, że gorąco? Kto własnoręcznie rozprawiał się z bakteriami i wirusami, a za to, czego dokonał, nie dostał żadnej nagrody? Wasz Anioł Stróż.
Obojętne, czy ktoś ateista czy wierzący, ale każdy zdrowo myślący człowiek wie, że anioły istnieją. No, gdyby nie istniały, to nie byłoby na przykład śniegu na Święta. Nie, nie mówię o tym zjawisku atmosferycznym, tak doskonale wytłumaczalnym bez wyciągania teologicznych armat. Mówię o tym, co nas w Śniegu zachwyca. Kto mówi, że anioły nie istnieją, musi powiedzieć, że Piękno nie istnieje. Anioły to tacy jakby ludzie, którzy nie znają dobra, ani zła, są piękni i dzicy. Na przykład mój Anioł jest wysoki i barczysty i ma włosy proste do pół szyi, ale oczy ma niesamowicie ptasie, duże i trochę niebezpieczne. Kto by się tam z takim normalnie zadawał? No ja muszę, innego mi nie przydzielą, ale naprawdę kupę dobrej roboty za mej świńskiej choroby odwalił, to mu trzeba oddać.
Kiedy już ustaliliśmy, co z tymi Aniołami i że istnieją, przejdźmy do sedna sprawy, sprawy jak zwykle kulinarnej. Otóż, tym istotom latającym należy się także coś od życia. Ja sądzę, że oni nie jedzą… w ogóle. Nie wiem jak Wasz, ale na przykład mój Anioł, to się nie załatwia, no to prosta sprawa, jeść - też nie je. Ale w Święta anioły robią wyjątek. Dlatego proponuję przygotowanie daniny dla Anioła. W małej miseczce umieścić kawałek własnoręcznie upieczonego chlebka, jak kto nie ma – to pierniczka lub inne ciasteczko własnymi rękami wyrobione, na to położyć serwetkę, białą, nieskazitelnie czystą, na serwetkę orzeszek – laskowy najlepiej, bez łupiny. Orzeszka przed położeniem na serwetkę trzy razy pocałować. Całą konstrukcję ustawić tam, gdzie anioł najczęściej siada. Jak nie wiecie gdzie, to ustawcie w najcieplejszym miejscu w domu, koło pieca albo na parapecie, nad kaloryferami. Następnie trzeba trzy razy zatupać w podłogę, na minutę zamknąć oczy (nie podglądać). Po minucie (sekundy liczcie półgłosem) można zjeść orzeszek i ciasteczko. Ale tak naprawdę, to nie my je zjemy, tylko Anioł. Taki trik prawny, żeby Anioły zjadły, ale żeby Stary się nie czepiał. Im niczego od nas brać nie wolno.
Jak dobrze być tylko człowiekiem.

piątek, 11 grudnia 2009

Świniowo

Kiedy zajedzie się do miejscowości Świniowo w powiecie grypskim, od razu poznać, że to Świniowo. Lasy, pola, drogi – wszystko, niby normalne, a jednak z lekka świnią trąci. Nie da się obojętnie przejść obok żadnego zbiornika wodnego – czy to będzie jezioro, czy staw, czy sadzawka ogrodowa, i nie pomyśleć: „aha, tu się musiała świnia kąpać”. A kiedy zaczepicie któregokolwiek mieszkańca wioski (a zwą się oni Świnowie), pytając o byle co, zaraz Wam się nasunie: „Ah, ten musiał dziś świnie pasać”. Ta świńska nuta dominuje w Świniowie, także w miejscowej kuchni. W gospodzie „Pod Świnią” można wygodnie usiąść na obitych świńską skórą stołkach oraz tanio, smacznie i do syta najeść się wieprzowiny. Wieprzowina! Tego słowa nie wolno przy miejscowych wymawiać, a już broń Boże, nie mówić „wieprzowina” o tym, co się dostało na talerzu. Wieprz to w języku miejscowych bardzo brzydkie słowo, przekleństwo, za które każdy z Was gotów byłby się śmiertelnie obrazić. Skąd ta niechęć do wieprzy? Ano, jak to często bywa – zagmatwana historia rodzinna. Długo by opowiadać, w wielkim skrócie chodziło o wrogie sobie rody: ród Wieprzy i ród Świń, które zostały połączone za pomocą małżeństwa dziedziczki ze Świniowa z dziedzicem z Wieprzy. Małżeństwo to było uknute przez najstarsze kobiety z rodów: hrabinę Świniową i hrabinę Wieprzową, dwie stare panny, które niegdyś bardzo zakochane były w mężczyznach z rodziny wrogów. Małżeństwo potajemne młodej pary odbyło się w małym kościółku na granicy między wioskami, w całkowitej tajemnicy przed resztą rodziny. Jedynymi gośćmi i zarazem świadkami tej ceremonii były owe dwie starsze damy. Możecie sobie wyobrazić, jaki skandal wybuchł na cały powiat grypski, jak tylko rozeszła się ta radosna, skąd inąd, wieść. Cała czwórka – dwie hrabiny i para młoda zostali wtrąceni do lochu na resztę życia, a do jedzenia dostawali tylko tosty z szynką – największe upodlenie, jakie może spotkać mieszkańca Świniowa, a Wieprzowa tym bardziej. Dlatego wkrótce cała czwórka ogłosiła strajk głodowy i w kilka dni później pożegnała się z życiem na skutek niedożywienia. Jedyną do dziś widoczną pamiątką tamtej historii jest Szynkowa Góra, oddalona od Świniowa o parę kilometrów, widoczna z wieży kościelnej. To góra tostów, które skazani na uwięzienie romantycy wyrzucali przez zakratowane okno lochu w proteście, w obronie godności swoich żołądków (jakby ktoś nie wiedział, żołądki tez mają godność). Jeśli ktoś chciałby udać się śladami świniowo-wieprzowej tragedii, to ostatnio młody menedżer do spraw kultury z powiatowego ośrodka promocji wymyślił szlak turystyczny, którym pieszo lub na dzikach pociągowych można zwiedzić okolicę oraz posłuchać paru ciekawych historii na temat regionu.
A teraz czas na przepis. Przepis zamiesczam oryginalny – w formie, jaką podał mi właściciel gospody „Pod Świnią”. Oto i on:
Najpierw świnię zamoczyć, ześwinić, zaświnioczyć. Wyjąć, obświntuszyć i posolić. Poświniować boki, zostawić w temperaturze świniopodobnej do rana. Rano – znów ześwinić, ale już nie zaświniaczać (ważne!), podzielić na małe świnki, dodać świniosu i świnioctu. Na koniec dolać pół małej szklanki świniowicy, zapiec na kolor ciemnoświnny. Po wyjęciu (najważniejsze!): doświnić, doświniaczyć i poświntuszyć, tak żeby wszystko mocno świniowało i podawać na stół.
Smacznego!

poniedziałek, 16 listopada 2009

Wyspy Capusti

Czy ktoś z Was słyszał o Wyspach Capusti? Znajdują się one ponoć na Oceanie Spokojnym, na samym jego środku - dokładnie w miejscu niedostępnym dla satelitarnych agentów Google. Kto nie ma akurat sprawnej łódki, musi mi uwierzyć na słowo.
"Capusti" to nazwa w języku tubylców oznaczająca dosłownie "pełna gęba" lub też w wolnym tłumaczeniu: "bezmiar szczęścia". Język miejscowy w ogóle jest bardzo ciekawy, bowiem nie występują w nim takie słowa jak: martwić, kłopot, próchnica, ani takie wyrażenia jak: "do bani", "co ja teraz zrobię", "na moją niekorzyść". Językoznawcy europejscy uznali to za przejaw wyższości kultury kontynentalnej nad Capuścianą, ponieważ cierpienie jest przecież wyższą/zaawansowaną formą rozwoju emocjonalnego, a jako takie na wyspach nie występuje. Owszem, widuje się tam ludzi głodnych, umierających lub zakochanych bez wzajemności, ale przeważnie są oni uśmiechnięci od ucha do ucha, grają w bambusowe karty lub chleją, ile wlezie, bananowego koktailu.
Otóż na cześć tych wysp powstał przepis kulinarny, który Wam dziś proponuje, nie bez przyczyny. Wiąże się z nim wróżba (sceptyczni nazwą to przesądem, ale co z tego, skoro działa!), która mówi, że należy w dzień parzysty (a dziś przecież 16-sty), nieparzystego miesiąca (o, jak się dobrze składa, że mamy listopad) zjeść tyle wysp Capusti, ile mamy tego dnia zmartwień. Należy więc najpierw przeryć bardzo skrupulatnie zakamarki duszy, żadnego zmartwienia nie pomijając. Dostosować wtedy proporcje przepisu do zapotrzebowania i usmażyć wysepki na patelni, w głębokim tłuszczu. Jest to wróżba na mnie osobiście sprawdzona, więc ręczę, że i na Was podziała.
Ja z początku naliczyłam mych zmartwień siedem, na szczęście w ostatniej chwili uświadomiłam sobie, iż po usmażeniu obiadu czeka mnie tak nieprzyjemne zmywanie garów - a więc w sumie zmartwień osiem. I osiem wysp znalazło się finalnie w moim żołądku, uszczęśliwiając mnie totalnie. Osiem zmartwień średniej wielkości starcza na przyzwoity obiad. Jak ktoś bardzo głodny, to dłużej musi poszperać, czy aby więcej tych zmartwień mu się nie nazbierało. Ale z tym rzadko kto ma problem.

A oto przepis:
Kapusta biała - kawał uciąć, zetrzeć na tarce. Dodać curry i posolić. Jajko całe (ale bez skorupki) wrzucić, dodać mąki pszennej/ziemniaczanej i kaszy mannej - żeby się to porządnie skleiło, kukurydzy z puszki dla słodkości, pieprzu i sporo majeranku. Porządnie wymieszać, dodając mąki ziemniaczanej wedle potrzeby (skrobia klei zmartwienia). Formować kulki i smażyć w głębokim (symbolizującym Ocean) oleju.

Podsumowując, jak ktoś zmartwiony, zalękniony lub po ludzku zdołowany - polecam szczerze Wyspy Capusti w wersji na talerzu. Tym, którzy zwykle w takich sytuacjach zwracają się ku tabliczce czekolady, powiem, że czekolada może przecież pójść w nieparzyste dni parzystych miesięcy i wtedy jedno z drugim będzie stanowiło zaporę dla kłopotów nie do pokonania.

piątek, 13 listopada 2009

Powrót niepodległej Polki

Oj, było się w Polsce, było. Szalało się, szalało. Ale po tygodniu przyszło się pakować i odjeżdżać. A trzeba Wam wiedzieć, że była to Wigilia Dnia Niepodległości, święto równie dla emigrantów, co dla stacjonarnych Polaków ważne. Po co nam ono? Żeby nie zapominać na obczyźnie, skąd się jest i dokąd trza wracać, żeby ręcznik biało-czerwony na balkonie wywieszać, by spinki do mankietów z orzełkiem w ten dzień świąteczny zakładać. Żeby się miejscowi gapili. Żeby im oko zbielało i twarz poczerwieniała, i żeby im do łebka orzełek w koronie zastukał i w uszko szepnął: Myślicie, że jesteście niepodlegli? Myślicie, że jesteście u siebie? A figa z makiem, a taka kutia! To ja, Polak mały, jestem naprawdę u siebie, gdziekolwiek jestem. Bo ja ojczyznę mam w sercu, a nie na mapie!
Otóż z braku odpowiedniego koloru ręcznika (a nawet z braku jakiegokolwiek czystego ręcznika) oraz, że spinek do mankietów nie posiadam, moje świętowanie odbywało się zgoła inaczej, ale w podobnym tonie.

Z pomocą tanich linii lotniczych wleciałam w Germanię ze słodkim 20-kilogramowym ciężarem. W torbie na kółkach zapakowane szczelnie przybyły ze mną: torba kaszy jaglanej, kasza gryczana niepalona, płatki migdałowe, kasza jęczmienna, kasza pęczak, pudełko domowych ciasteczek wyciskanych przez maszynkę, orzechy włoskie ("z ziemi włoskiej do Polski"), dwa bochenki chleba z domowego wypieku, olej rzepakowy, zioła i przyprawy: majeranek, lukrecja, pokrzywa, melisa, do tego kawa inka, paczka płatków jaglanych i paczka płatków orkiszowych, soczewica czerwona i parę innych rzeczy, już mniej do świętowania niepodległości potrzebnych, acz równie smakowitych.

Po co mi tego tyle? Ano, w imię niepodległości. Bo gdzie tu, w Północnej Westfalii znajdzie Polka-łasuch domowe ciasteczka wyciskane przez maszynkę? A dokąd pójdzie, gdy zgłodnieje, po kaszę jaglaną? A skąd wytrzaśnie niezbędny do zupy majeranek? Kawa inka jest w tym (także niepodległym) państwie nieznana, nie mówiąc o płatkach orkiszowych i pęczaku! Są to produkty deficytowe, które nabyć można tylko
1)w polskim sklepie w Bielefeld, który prawdziwa Polka kontestuje z zasady;
2)w tzw. strefach jedzenia prymitywnego, ale niebywale dziś modnego i kosztownego. Tam można znaleźć "Niemytą Pietruszkę" lub taki dziwoląg jak "podgrzybek brunatny suszony".
A ja te niebywale cenne (z punktu widzenia jelit) produkty - które urastają w oczach emigranta do narodowych symboli - mam za grosze! Ale za jakie grosze? No za polskie grosze oczywiście.

Po uroczystym rozpakowaniu torby podróżnej, Święto 11 listopada (które dla mnie równie dobrze mogłoby się nazywać Świętem Kawy Zbożowej lub Świętem Brudnej Marchewki), rozpoczęło się ceremonialnym ugotowaniem zupy z Głąba Kapuścianego (na znak protestu przeciw zepsutemu racjonalizmowi Zachodu). O tym jak się robi patriotyczną zupę z Głąba - może innym razem. Powiem tylko, że smakowała bohatersko i dodała sił do dalszej walki z chytrze postępującą germanizacją.

niedziela, 1 listopada 2009

Nostalgia Soczewicz

Kiedy jesień za oknem, wiatr w kominie hula, a w sercu tęsknota za krajem ojczystym, jedynym ratunkiem przed depresją jest spotkanie z Nostalgią Soczewicz.
Pani Nostalgia w swoim życiu sama wiele przeszła i na smutki ma zawsze jeden, ale sprawdzony sposób, albo raczej przepis. Gdyby jednak on był tak prosty, nie byłoby na świecie smutku, ni cierpienia. Może nawet nie byłoby jesieni! Och, to jednak straszna perspektywa - jesień bez jesieni! Bo czy byłoby wtedy jeszcze miejsce na Preludium Deszczowe Chopina? A kto by wtedy słuchał Al Bano i Rominy Power w przeboju Nostalgia Canaglia? Jakże goło wyglądały Trzy Pory Roku Vivaldiego! Kto by walczył w Powstaniu Listopadowym (przecież chyba nie ludzie zadowoleni i syci)? No i wreszcie: kto by pisał blogi?
Otóż niech już sobie będzie to cierpienie, ta jesień mokra, ta słota obrzydliwa, przeziębienia i gruźlice, niech już nawet i depresja przyjdzie, skoro to takie kulturowo i państwowo produktywne. A jak już przyjdzie i zmąci spokój umysłu, zasieje ziarno zwątpienia w sercu, wtedy proszę wyciągnijcie przepis pani Nostalgii i wszystko wróci do dawnego porządku.
Oto, co radzi Pani Soczewicz:
Do garnka włóż opłukaną soczewicę, zalej wodą, posól i gotuj ok. kwadransa. W tym czasie obierz ziemniaki nucąc pierwszą część Magnificatu J.S.Bacha. Następnie dodaj ziemniaki do gotującej się soczewicy, wlej łyżkę oleju (z wiadomego źródła), lub, jak kto bogaty, to masła dodać może, potem łyżkę rozmarynu, pieprz i majeranek (hojnie). Teraz stań przy oknie kuchennym i popatrz, jaki świat jest brzydki. Policz wszystkie opadłe liście na chodniku przed domem, a jeśli znów zbiera się na deszcz - wzdrygnij się, pociągnij zakatarzonym nosem i nasuń głębiej kawałek swetra na zziębnięty karczek. Wtedy wróć do garnka - dodaj sosu sojowego (ja już nie miałam, dlatego dodałam magi - chodzi o coś czarnego, iście pogrzebowego) oraz wyciśnięty czosnek. Wymieszaj i spróbuj dwa razy, a jeśli cala woda już wyparowała lub wsiąkła w soczewicę, weź tłuczek i używając resztek sił witalnych - potłucz kartofle, tak by całość stanowiła zbitą masę. Następnie opadnij na najbliższe krzesło, powiedz: "Nie mam już do tego wszystkiego siły. Chcę do domu!". Po chwili opamiętaj się, rozgrzej tłuszcz na patelni i usmaż jajko sadzone. Zobacz w nim wspomnienie słonecznego lata, uśmiechnij się smętnie pod nosem, kiwając żałośnie głową. Nałóż na talerz solidną łychę soczewicowej masy, obok połóż usmażone słońce i zasiądź do stołu. Zanim spróbujesz, popatrz na własne dzieło i zapytaj siebie samego: Czy życie nie jest jednak piękne? W obcym kraju, przy obcym stole, ale przed mną ciepła strawa, pachnąca polem i lasem. Jakże mój los okazał się łaskawy!

Smacznego życzy Nostalgia Soczewicz po mężu, z domu Szczęśliwicka.

sobota, 31 października 2009

Na Złego pora

Przychodzi taki czas w życiu każdego emigranta, kiedy musi coś ukraść. Dziś przyszła na mnie Pora.
Jak już wcześniej pisałam, przed odlotem do Ojczyzny przeprowadzam czystkę w artykułach spożywczych i pochodnych. Czystką objęty został także ekologiczny olej słonecznikowy, który wlałam hojnie do zeszłotygodniowej zupy. Jakże pochopnie! Nie przewidziałam, że w sobotnie rano najdzie mnie ochota na Pora. A Pora bez oleju to Pora Niemożliwa. Bowiem, warzywo ostre (z rodziny cebulowatych, szczypiorowatych lub porowatych), aby nie powodowało towarzyskiego spustoszenia, należy koniecznie poddusić na oleju, wtedy traci ono swój ostry smak i zapach. Delikatne duszenie - tak w przypadku pora jak i człowieka, powoduje, że staje się on blady i łagodny jak baranek. Tak więc olej był tu składnikiem sine qua non śniadania.

Wróćmy do ochoty na pora. Ochota - to jednak nie jest dobre słowo. To była raczej spirala lęku i fascynacji, przemożna chęć do zbadania granic emigracyjnej oszczędności, to było pragnienie sprawdzenia, jaka jest temperatura deficytowego kruszcu i czy można, poddając się kuchennym podszeptom diabła, zgotować smaczne śniadanie. Kradzież oleju z powodu ochoty - to byłoby banalne złodziejstwo! A wykorzystać to długie, uwiędłe do połowy dziadostwo i resztę ugotowanego dwa dni temu brązowego ryżu, przy pomocy cudzego tłuszczu - to było jak pisanie dzieła naukowego na tematy etyczne. Raskolnikow, teraz Cię, bracie, rozumiem. A teraz w kilku słowach - jak to się stało, że zboczyłam na ścieżkę kuchni nielegalnej:

Do przygotowania śniadania podeszłam prosto spod prysznica, czysta jak po spowiedzi, i z najlepszymi intencjami zakasałam rękawy szlafroka. Ale już na początku odczułam, jakby ktoś rzucił mi kłody pod nogi (pod pory?). Mimo przewrócenia mojej butelki oleju parę razy do góry dnem, nie otrzymałam ani kropelki niezbędnej do przygotowania śniadania substancji. Byłam w desperacji, bowiem garnek już od dobrych paru minut grzał się bez wypełniania na gazie, zaczynając niebezpiecznie parować teflonowymi uszami.

Ukradłam dwie łyżki oleju współlokatorowi, przyznaję. Ale są czasem sytuacje wyjątkowe, żeby nie szukać daleko, pozostanę przy temacie Zła w kontekście Pokarmów i wspomnę dla przykładu historię pasażera samolotu rozbitego w Andach, który do czasu przyjazdu grupy ratowniczej za jedyne pożywienie miał martwych współpasażerów.

Skoro temat sytuacji wyjątkowych został już wyczerpany, gładko przejdę od ludożerstwa do chronologii dzisiejszej śniadaniowej potrawy.

Na gorący skradziony olej włożyłam pokrojonego w krążki pora. Po podduszeniu dodałam nieco soli, pieprzu i kurkumy (może być także curry, coś podobnego do siarki w każdym razie), po czym wlałam nieco wrzątku, przygotowując mokry grunt pod nieco wyschnięty ryż. Ten po chwili również wylądował w garnku, wypił wrzątek, lekko się rozgotował, co dało efekt pulpy w kolorach flagi Falubazu - zielonogórskiego klubu żużlowego, jak dowiedziałam się z Wikipedii - aktualnego Drużynowego Mistrza Polski na żużlu.
Wnioski? Nie taki Por straszny - kradzież owszem, ale w barwach zwycięskich.

piątek, 30 października 2009

Kasia Manna

W ramach czystek przedwyjazdowych, śniadanie zjadłam w towarzystwie przemiłej, acz lekko nieśmiałej Kasi Manny. Aby nieco Kasię rozweselić i ośmielić, założyłam jej mnóstwo kolczyków z rodzynek (wcześniej sparzonych wrzątkiem), dodałam nieco złotego brokatu - imbiru z torebki (może być także świeży plasterek imbiru na czółko), resztkę ojczystego miodu, bo uszy miała już przesadnie czyste (jakby ją kto dwa razy dziennie ryżową szczotką traktował). Żeby Kasia nabrała jeszcze zdrowych rumieńców, powinnam kazać jej przebiec się naokoło domu lub zaliczyć schody z dołu do góry w tempie prestissimo, ale ponieważ dziewczyna ma wyjątkowo flegmatyczny charakter, postanowiłam dać jej spokojnie w garnku posiedzieć, a policzki nasmarowałam jej cynamonem, żeby już taka strasznie blada nie była. Kasia pochodzi z tzw. dobrego domu. Nie wariuje, nie chichocze. Jeśli już naprawdę jest jej za gorąco na gazie, to zamiast huknąć, zaprotestować - ona będzie siedziała grzecznie, aż się w końcu przypali. Dlatego Kaśkę trzeba ciągle sprawdzać, czy się nie zwęgla przypadkiem, i często ocucać, solidnie mieszając. Taką Kasię można spotkać w różnych wariantach - na jabłkowo, na gruszkowo, na malinowo. W ramach oszczędzania waluty zakupiłam kilo tutejszych pakowanych w worki foliowe jabłek. Połowa potłuczona, biedaki. Ale Kasia wybredna nie jest i potłuczone jabłuszko chętnie przyjmie. Tak więc od początku, żeby później nie było że Wam z Kasi potwór wyszedł, podaję kolejność zdarzeń:
Do wrzącej wody wrzucam pokrojone jabłka. Dodaje sparzone rodzynki, wiórki kokosowe (mogą być z Kosowa), miód, następnie cynamon, imbir (ale tylko odrobinę). Gotuje się to dobre parę minut (jabłka muszą być miękkie). Wtedy zapraszam Kachnę. Nie zróbcie tylko mojego błędu - nie wrzucajcie Kasi od razu do wrzącej wody! Wtedy grudki murowane. Kasię trzeba najpierw przyzwyczaić - rozrabiając (tylko grzecznie rozrabiając!) w szklance zimnej wody, dopiero potem, lekko zahartowaną - zaprowadzić do gorących źródeł, do tego buchającego na gazie gejzera jabłkowego. Wszystko razem mieszać energicznie, żeby się to zapoznało i porządnie zacieśniło znajomości. Jeśli lubicie jeść zdecydowanie po Kosowemu - oprócz dodania wiórek wlejcie mleka kokosowego. Ja tak zrobiłam, a wtedy Kasiunia gwałtownie zbladła i zapadła w krótką drzemkę. A kiedy się obudziła - miała taki delikatny, smętny wyraz twarzy i zamglone spojrzenie, a smakowała tak jedwabiście, jak tylko potrafi smakować zakochana potrawa. W końcu w Kosowie dużo ładnych chłopców... a może to była sprawka jabłka - czyżby zakazany owoc uczynił z Kasi kobietę?

czwartek, 29 października 2009

Zupa fasolowa

Dziś zjadłam wczorajszą zupę fasolową. Ugotowana wczoraj na około pięć dni. Dziś ma szansę być najsmaczniejszą (po nocnym posiedzeniu w lodówce), jutro będzie też dobra, ale nie równie dobra, pojutrze - "może być", następnie - "zjadliwa" a piątego dnia: "daj współlokatorom". Ponieważ rychło jadę do ojczyzny na parę dni, musiałam pozbyć się wielu żywych przedmiotów z lodówki i skrytki - wszystko to wrzuciłam do zupy, zostawiając sobie tylko parę ziemniaków i cebule oraz pora na cztery pozostałe do podróży dni. Jeśli będzie warto, napiszę, co z nich wyczarowałam. A na razie zupa Fasolina.
Fasolina jest koloru pomarańczowo-brunatnego. A teraz dygresja: Nie zamierzam zamieszczać w tym blogu zdjęć moich dzieł kulinarnych, bo 1) żaden aparat nie uchwyci smaku, zapachu ani konsystencji, a jeśli taki już wymyślili, to podarujcie mi go pod choinkę. 2) zamierzam doskonalić się w sztuce opisywania, bo będąc emigrantką studencką, zaskakująco szybko traci się giętkość ojczystego języka (wyrastają za to inne języki, równie w opisywaniu niedoskonałe). Brak zdjęć proszę więc potraktować jako dowód patriotyzmu i samodoskonalenia.
Wróćmy do Fasoliny:
Fasolina składa się z: fasoli z puszki (kto dziś moczy fasolę? chyba tylko z całym szacunkiem Bożena Żak-Cyran), kaszy gryczanej, świeżej papryki pomarańczowej, ziemniaków, marchewki, selera, cebuli, majeranku, rozmarynu, kurkumy, eko-bulionu z niemieckiej drogerii DM, soli, pieprzu (sporo), octu balsamicznego i soku z cytryny.
Kolejność wrzucania do garnka może być bardzo różna (choć to nie znaczy, że dowolna). Z braku oleju nie podsmażałam cebulki na początku (na sposób włoski), ale zaczęłam od wrzątku z kurkumą, potem poszła marchwka, seler, cebula, kasza gryczana (luzem do garnka z woreczka), ziemniaki, papryka (oczywiście to wszystko nie w całości, a w zgrabnych kawałeczkach), majeranek, bulion wegetariański (nie wstydźmy się tego słowa), ocet/sok z cytryny (ja dałam jedno i drugie), przyprawy. Fasola na końcu - bo przecież w tej puszce ona już dawno zmiękła i to na tak zwany amen.
Jak fasolę dodałam, to potem wypowiedziałam szereg tajemnych zaklęć, po czym odwróciłam się na pięcie przez lewe (zaraz... a może to było prawe?) ramię i, nie gasząc światła (bardzo ważne), wyszłam z kuchni, pojadając cukierka czekoladowego. Zupa lubi ochłonąć przy świetle - wtedy może poczytać powywieszane na ścianie plakaty lub śmieszne kartki na lodówce, poza tym nie czuje się tak zupełnie sama. A po godzinie ciężkiej pracy, przyda jej się trochę relaksu. Można naszej gotowej już (ale ostudzonej) zupie zafundować wczasy na kuchennej Antarktydzie - tzn w lodówce, można jej dać kapelusz na głowę, żeby inni goście Antarktydy nie przeszli zapachem zupy. Gwarantuję, że jest on przepiękny, ale mimo wszystko nie komponuje się interesująco z zapachem dżemu wiśniowego.
To by było na tyle, jeśli chodzi o Fasolinę. To bardzo porządna, sympatyczna zupina. Syta, rumiana, uśmiechnięta od ucha do ucha. Polecam do zapoznania.