piątek, 2 lipca 2010

Niebioza

Nie mam czasu dziś rozpisywać się ani na temat okoliczności powstania dzieła kulinarnego, ani skutków jego spożycia. Nie mam ochoty koncypować, analizować, rozplątywać gąszczy gramatycznych zawijasów, co fikają gdzieś po głowie, zamiast usiąść spokojnie do stołu. Nie, nie, nie - bo właśnie jem. Jem i to jedzenie pochłania mnie całkowicie - a ja go pochłaniam i tak się nawzajem przyjemnie unicestwiamy. W konsekwencji, mój intelekt podał się do dymisji w centralnym biurze zarządzania, a całą władzę skupiły siły żołądkowe, intensywnie trawiące niebiańską treść. Niezbioza ogarniająca powoli wszystkie obszary mego ciała nie pozwala mi dalej pisać (prawa ręka już drętwieje w orgazmicznym rozczapierzeniu). Lewa, pomóż!

Oto przepis Z-nieba-spadły:
wcześniej namoczone przez noc i ugotowane do miękkości ziarna orkiszu, przestudzone +
mała puszka kukurydzy + ogórek świeży pokrajany w kostkę + sałata rzymska pokrajana w paski + świeża natka pietruszki poszatkowana + spora łyżka konfitury porzeczkowej + sos vinaigrette (olej ryżowy, ocet różowy, pieprz, sól, cukier) = ciało uwolnione od siedmioletnich trosk, stan równowagi wszystkich 15 miliardów komórek mózgowych.

niedziela, 13 czerwca 2010

Kiblowanie z truskawki

Oblałam egzamin z sezonowej truskawki. W opinii biegłych mój przepis z dnia 29 maja cechuje się "nie prostotą, a prostactwem, i nie stanowi rekompensaty, ni pociechy taniość przepisu, i nie ukryje się przed bystrym wzrokiem egzaminatorów brak kulinarnego warsztatu, nawet w, swoją drogą nie pozbawionym specyficznego uroku, literackim zachachmęceniu". Zdanie to wielokrotnie złożone (bo pewnie długo i wspólnym wysiłkiem egzaminatorów-gastronomów składane) szczególnie mnie rozbawiło, a nawet w swym zachachmęceniu o zachachmęceniu mówiącym - zachachmęceniem owym zaraziło.

Trzeba ten gorzki orzech zgryźć - dziś poprawka. Druga szansa. Polecenie brzmi: Stwórz dzieło sztuki śniadaniowej z udziałem truskawki, banana, jabłka i maślanki. Płatki dwóch płci dobierz odpowiednio. Czas: 15 minut. No to do DZIEŁA!

Do miseczki wsypujemy płatki płci orkiszowej lub owsianej, przysypujemy płatkami płci migdałowej. Polewamy paroma łyżkami wrzątku, przykrywamy talerzykiem, żeby nasiąknęło, zmiękło, uległe zębom się stało. W tym czasie wlewamy do nagrzanego garnka olej ryżowy (w smaku neutralny) lub masło w nim rozpuszczamy. Obrane i pokrojone drobno jabłka i banany na tłuszczu smażymy do pełnej miękkości, do stanu brejowatości. Kiedy masa zacznie przywierać do dna, podlewamy wrzątkiem i traktujemy solidnie drewnianą łyżką, aby masa przeszła w mus. Posypujemy cynamonem, wykładamy na wymiękające płatki dwóch płci. Polewamy maślanką hojnie, ale powodzi w misce nie powodujemy. Na te śnieżne roztopy wysypujemy świeże trójkątnie pokrajane truskawki. Po brzegi. Jemy, jakbyśmy właśnie zdali wszystkie egzaminy świata.

sobota, 29 maja 2010

O prawdziwej skawce

O prawdziwej skawce
Jeżeli ktoś z Was mi powie, że istnieje coś pyszniejszego od truskawki zjedzonej w majowe niedzielne popołudnie, to... No, dobra, istnieje: niemodyfikowana genetycznie truskawka zjedzona w majowe niedzielne popołudnie. Nie brzmi jednak już tak ładnie. Zostańmy zatem przy pierwszej wersji, a o ekologii zapomnijmy zgodnie z przysłowiem, że darowanej truskawce w geny się nie zagląda.

Przejdźmy do sedna sprawy: sałatka owocowa z truskawką w roli głównej.

Jeśli chodzi o umiejętności kulinarne potrzebne do jej przygotowania, to lista jest krótka (mycie, krojenie, mieszanie). To jednak, co decyduje o prawdziwym smaku tego dania są umiejętności logistyczne. Należy bowiem przejść przez całe miasto omijając tłumy turystów, wycieczki szkolne i starcze, handlarzy ptaszków z gliny, klub Opalania Niepełnosprawnych i cały ten niedzielny jarmark. Wybierać uliczki wąskie, rzadziej uczęszczane, torując sobie drogę plecakiem na kółkach. Czarne okulary pomogą umknąć przed akwizytorami w koszulkach z napisem "Pomóż Afryce za 1 Euro (tygodniowo)", którzy czyhają na bezbronną jedynie-obco-języczną młodzież. Moja rada: nie zatrzymywać się nigdzie, nawet na siusiu, pędzić prosto przed siebie do truskawkowego celu. Ów cel znajduje się za dworcem kolejowym w supermarkecie ALDI, który to z kolei szczyci się dobrym zaopatrzeniem w owoce, szczególnie hiszpańskie. Tam to wypatrujemy (lepiej już zdjąć okulary) czerwonych soczystych plam na horyzoncie. Nie, to jeszcze nie truskawki - to dopiero symptom ich obecności - zabieg aldikowych speców od marketingu. Przy wejściu oraz w alejce prowadzącej do owocowego stoiska wiszą czerwone flagi z żółtymi napisami: Świeże truskawki niska cena.

Lecz przy truskawkach, o dziwo, pusto. Żadnego tłumu, żadnych przepychanek, żadnego odjeżdżania cudzym koszykiem. Co, nie chwyciło? Jakieś niedobre, nieświeże? Poobijane? Nieumyte? Ależ nie, wszystko w porządku. Na nasze szczęście jeszcze wczoraj tak popularne truskawki, dziś były niemym bohaterem programu telewizyjnego, w którym zaprezentowano nowe badania nad alergenami. Wprawdzie nie było powiedziane, że truskawki uczulają bardziej niż inne owoce, nie padło wogóle słowo "Erdbeeren", ale w przerwie programu wyemitowano bardzo agresywną reklamę jogurtu truskawkowego. Rozmowę, która mogła toczyć się wtedy w niejednym niemieckim domu, można sobie tak oto wyobrazić:
Mąż: "Kochanie, z tymi alergenami trzeba skończyć."
Żona: "Trzeba, trzeba, ale jak?"
Mąż: "Nie jemy więcej truskawek".
I tak truskawka stała się przez przypadek wrogiem publicznym numer jeden.

Stoimy więc samotni i spokojni przed pełnym asortymentu stojakiem i wybieramy najładniejsze, najdorodniejsze, najjędrniejsze, najbardziej czerwone. Do tego dokładamy dwa banany i torbę jabłek, a w dziale mlecznym maślankę.
Potem czeka nas jeszcze podróż do domu, w której się umordujemy, spocimy, zasapiemy, ciągnąc za sobą owocową przyczepę, a przed oczami pokażą się czerwone plamki... Ręce mnie świerzbią, nie będę dłużej zwlekać:

Truskawki umyć, obrać, pokroić, banana obrać, pokroić, jabłka umyć, obrać, pokroić. Zalać maślanką. Zjeść.

sobota, 22 maja 2010

Plackiem

Fragment blogowej powieści emigracyjnej z cyklu: "Jest taki dzień"

Jest taki dzień w życiu każdego emigranta, kiedy tęskni się do ojczystych plaż piaszczystych, do łąk umajonych, do mchowych dywanów leśnych. A wszystko to w połączeniu ze słowem: Placek.

Babuni placek poziomkowy albo kupiony od plażowego roznosiciela słodkości - placek drożdżowy, czy wreszcie związek frazeologiczny: leżeć plackiem - oto, co mieszka w sercu każdego porządnie zmęczonego obczyzną emigranta.

Nie, żeby sama obczyzna dawała mu w kość, ale najróżniejsze obowiązki i powinności, które pobyt za granicą na bidulę nakłada (choćby myślenie w jednym języku, a mówienie w innym). Aby przeżyć te ciężkie chwile, trzeba raz jeszcze podnieść umęczone gnaty i zawlec je do podmiejskiego supermarketu po zapasy na cały nadchodzący tydzień. Trzeba znaleźć "strong motivation" i, posługując się modnymi technikami PR-owymi, "zafiksować się mentalnie". W tym celu emigrant intuicyjnie wykorzysta owy placek, który objawił się mu z taką siłą w snach i marzeniach. A ponieważ ziemniaki to produkt łatwo na niemieckich targach warzywnych dostępny, nasz bohater natychmiast sporządza plan żywieniowy na kilka następnych dni:

Placki ziemniaczane.

Jego niekłamane zalety to: łatwość wykonania i niska cena produktów. Aby jednak zachować równowagę na grząskim gruncie twórczości emigracyjnej, dodamy do tego jakże biwakowego jednak dania, wykwintny sos orientalny (inspirowany krymską twórczością Adama Mickiewicza). Uwaga, zaczynamy.
Ziemniaki obrać i zetrzeć na tarce o dużych oczkach, posolić, poczekać aż puszczą sok, dodać mąkę pszenną, pieprz, suszoną natkę pietruszki (sporo), odrobinę kminku i carry, a także garstkę ziaren słonecznika. Wymieszać do uzyskania zwartej masy. Rozgrzać olej na patelni, lepić ręcznie okrągłe tepisie (das Teppisch - z niem. dywanik). Smażyć z obu stron. Powierzchnie naszych jeszcze nie zarabizowanych dywaników powinny być porządnie przyrumienione. Po zdjęciu z patelni odsączać z tłuszczu na papierze kuchennym. Podawać z sosem perskim.
Sos perski - dla niezorient(aliz)owanych:
Dwie łyżki płatków owsianych zalać wrzątkiem, poczekać aż rozmiękną i wypiją wodę (można także dodać dmuchany amarantus, jeśli ma się go akurat pod ręką). Ta baza służy jako zamiennik dla śmietany. Dodać czubatą łyżkę majonezu i pokrajane w drobną kostkę ogórki konserwowe. Posolić, dopieprzyć do smaku.

Kuchnia po ziemniaczanym akcie twórczym jest nie do oglądania. Proponuję zatem spożywać placki tyłem do blatu kuchennego i zlewu, a najlepiej w salonie na puszystym dywanie. Za pomocą dobrze usmażonego worka ziemniaków można, wierzę w to głęboko, pokonać każdy emigracyjny dołek.

poniedziałek, 17 maja 2010

Gotować czyli cucinare

Gotować, z włoskiego cucinare

Proces ten polega na nabywaniu przez rzeczy przeznaczone do ugotowania cech jadalności. Ponadto, potrawa (termin oznaczający coś, co da się nie tylko zjeść, ale także potem strawić) musi być jadalna w całości, nie tylko w części. Przykładowo: nie nazwiemy potrawą "Fig z makiem" przy zastrzeżeniu, iż figi to część damskiej konfekcji, a mak to marka komputera. Konsekwentnie, gdy rzeczy gotowanych jest więcej niż jedna, muszą one być gotowe do jedzenia w tym samym czasie. Dobrego kucharza poznaje się po tzw. wysokiej synchroniczności gotowości składników dzieła kulinarnego. Każdy składnik owego dzieła posiada bowiem swój własny, indywidualny czas gotowości, który należy uwzględnić przy wyborze momentu wrzutu do pojemnika gotującego. Moment wrzutu został po raz pierwszy uwzględniony przez rosyjskiego matematyka i działacza społecznego K.Pustowa, który sporządził wykres funkcji ilustrujący zależność czasu gotowania od stopnia zwęglenia właściwą dla wszystkich gatunków jadalnych dostępnych na terenie byłego ZSRR (wyłączając człowieka).
Nie należy mylić gotowości z gotowalnością. Ta druga wskazuje na immanentną możność uczestnictwa danego składnika w procesie gotowania. Pokarmowe związki zawodowe co roku uaktualniają listę składników wraz z ich poziomem gotowalności.
Od słowa gotować pochodzi również czasownik „zgotować”, który łączy się w związku rządu z rzeczownikiem abstrakcyjnym „los” i nie ma nic wspólnego z przyrządzaniem pokarmów.

Wersja dla początkujących:
W skrócie w gotowaniu chodzi o to, żeby coś, co przeznaczyliśmy do ugotowania, zostało ugotowane.

sobota, 6 lutego 2010

Dla smakoszy

Są ludzie, którzy podniecają się byle czym i są też inni, których podniecić może tylko najbardziej wyrafinowana sztuka. Pierwszych nazywamy padlinożercami, drugich – smakoszami. Smakosz ma zawsze minę opanowaną, nawet, gdy jest bardzo głodny, posługuje się sztućcami; zazwyczaj niczego nie chwali od razu. Powącha, obejrzy, podważy widelcem, powie: „hmmmm, no, no… taaa…” i dopiero spróbuje. Jeśli pochwali, to tylko z zastrzeżeniem, że mogłoby być jeszcze lepsze, gdyby… A jeśli mu nie przypadnie do gustu, to po pierwszym kęsie milcząco wstanie od stołu, dokładnie wycierając przy tym usta serwetką, po czym zniknie z Waszego życia raz na zawsze. O smakosza trzeba dbać i obchodzić się z nim jak z jajkiem, bo ma bardzo wrażliwe zarówno kubki smakowe, jak i receptory węchowe i dotykowe, psychicznie za to jest nie do złamania. Taka sztuka!

Otóż i podniecić go ciężko. Siedzi równo na dwóch pośladkach ze wzrokiem wbitym w talerz. Jak na takiego spojrzeć? Jak mu dać znać, że chciałoby się go zadowolić? Chrząknąć? Trącić go w kolano pod stołem, niby przez przypadek? Schowa nogi pod siebie, mrucząc z niezadowolenia, że mu się przeszkadza. Jedyny na niego sposób: ugotować mu coś, co mu dosłownie stanie… w przełyku. Coś niebiańsko pysznego, jakiś taki delikates, który rozłoży go na łopatki. Nie może mu po prostu „smakować”, to zbyt błahe, choć i tak trudne do osiągnięcia. To musi być rewolucja, która podsyci w nim dawno zapomniane uczucie, uczucie głodnego do niemożliwości niemowlaka, którego zaspokoić może tylko mleko z matczynej piersi. Popatrzcie jakie to proste, jakie naturalne. Żadne tam wykwintne danie, tylko zwykła, ludzka, w dodatku żeńska, pierś. Ale jak podana! W jakich okolicznościach!

Otóż okoliczności każdy może sobie wyobrazić: biedne małe stworzenie, które ledwo co widzi na oczy, naokoło niego wielki, hałaśliwy świat, a on – sam, zostawiony na pastwę losu, leży jak ta sierota w beciku i płacze. Im głośniej płacze, im większe łzy leje, tym bardziej jest głodny, aż zaczyna mu się robić zimno. Ale to tak zimno, że tylko na Biegunie może być zimniej. Dreszcze przebiegają po całym jego ciałku, paluszki kostnieją, zamykając się w piąstkę, nóżki podkurczają się pod samą brodę. Koszmar, z którego obudzić go może tylko dobroduszny śmiech pierwszej, ukochanej kobiety. Najpierw śmiech, a w chwilę potem przypływ ciepłej fali, jedwabistej cieczy lejącej się strumieniem prosto do gardła.

Takie zdarzenie. Powtarzalne, uniwersalne przeżycie. Kto go nie zna? Należy je zatem użyć zanim będzie za późno. Bierzmy się do roboty.
Bierzemy jedną, dobrze wyrośniętą kobietę. Obdzieramy ją z piórek, rozbieramy z wszelkich plastrów, kolczyków i butów. Urabiamy, faszerując miodem i pojąc winem. Następnie wsadzamy do pieca aż się porządnie zarumieni. Wyjmujemy w pozycji leżącej i kładziemy na wcześniej pościelony stół kuchenny. Dekorujemy wedle uznania.
Smakosz powinien być w niebo wzięty.

czwartek, 28 stycznia 2010

Placek Cioci Tosi

Ciocia Tosia, znana dziś w świecie osóbka, była niegdyś – jak my – szarym, prostym człowiekiem. Stara panna, do tego bez dzieci, zaś dalszą rodzinę miała taką, że szkoda gadać, toteż zajęciem, jakiemu poświęcała Tosia cały swój czas i energię, było rozwiązywanie krzyżówek. Któregoś dnia tak się biedziła nad hasłem, że aż jej głowa spuchła. Chodziła jak ta bania po salonie i biadoliła:
- Niewielki lokal gastronomiczny sprzedający dania szybkiej obsługi, na trzy litery, pierwsza b, ostatnia r… - no doprawdy, ale wymyślili… przecież nie BACH! – kompozytor niemiecki, on się pisze przez ch, więc jest na cztery litery (Ciocia Tosia była naprawdę zaprawiona w szaradach), ani BAL – uroczysty wieczór taneczny, ani… ani BAW – druga osoba trybu rozkazującego od czasownika oznaczającego ulubioną czynność dziecięcą… To wszystko nie to, nie to!
Wreszcie postanowiła pójść na spacer, może na świeżym powietrzu znajdzie się rozwiązanie. Nogi niosły ją daleko, daleko, aż do plaży (trzeba Wam wiedzieć, że mieszkała kobiecina nad polskim morzem), a tam – na słupie – ogłoszenie. Patrzy Ciocia Tosia, patrzy, a buzia jej się śmieje: Mam! Mam! Toż to zwykły bar, B-A-R!
Po chwili zamilkła, a oczy szybko przebiegały treść ogłoszenia… Poszukujemy… praca… naleśniki… książeczka BHP niewymagana…

I stało się. Ciocia Tosia poszła za porywem serca i zaczęła dorabiać, smażąc naleśniki w najzwyczajniejszej drewnianej budzie, i to na lewo. Zupełnie się nie przejmowała, że dzieciaki jej dokazują, bo stara, bo za mało polewy nałożyła, albo na krechę dać nie chciała i tym podobne. Cieszyła się każdym dniem w pracy, z dala od rodziny i z własną głową normalnej wielkości. Nie kombinowała za wiele, ale nie raz krzyżówkowe nawyki wracały jak wspomnienie i wtedy Ciocia Tosia dawała im upust, wymyślając nowe przepisy na naleśniki. Właśnie dzięki jednemu z nich stała się sławna na całym Pomorzu Zachodnim, a i ludzie ze Wschodniego co nieco o niej słyszeli. Przepis jest owocem tosinej wnikliwej obserwacji i troski o dzisiejszą młodzież, która nic nie chce jeść tylko snikersy i tiktaki, i że przydałoby się zaproponować im coś prostego, campingowego, opartego na żywności puszkowanej, jednak nie pozbawionej wartości odżywczej, coś zachęcającego kolorem i zapachem, coś, co nie może się nie udać (jeśli będzie robione na trzeźwo), a więc przepis skazany na sukces! To, czego dzisiejsza młodzież tak bardzo pragnie!

Oto i przepis:
Całe jajko, dwie kopiaste łyżki mąki kukurydzianej, szczyptę soli i odrobinę ciepłej wody zmieszać blenderem, odstawić. W garnku zeszklić na oleju pół pora, przykryć go wrzątkiem, dodać tuńczyka z puszki, kukurydzę z puszki, nieco pieprzu, dwie łyżki koncentratu pomidorowego, trochę soku z cytryny, parę zielonych oliwek i łyżkę musztardy, wszystko razem wymieszać, podgotować, dosolić w miarę potrzeby. Następnie rozgrzać na patelni olej lub masło, wylać na nią ciasto i czekać aż całość będzie ruchoma. Kiedy przy lekkim potrząsaniu, naleśnik będzie szurał po dnie patelni, odwrócić na drugą stronę zgrabnym podrzuceniem. Na połowie naleśnika wyłożyć przygotowaną wcześniej rybną papkę, po chwili zawinąć drugą połową i przykryć na kilka sekund pokrywką, żeby całość przeszła zapachem nadzienia.

Powiecie: banał iście barowy. Ale przyznajcie, nie raz BAR okazuje się jedynym prawidłowym rozwiązaniem hasła: GŁÓD.

sobota, 23 stycznia 2010

Gryczaninowska kiszka

Aleksander Tichonowicz Greczaninow - kompozytor rosyjski, znany jako twórca muzyki do przedstawień teatralnych (pisał m.in. dla Konstantego Stanisławskiego). W Polsce grywany przez uczniów szkół muzycznych, szczególnie początkujących pianistów, i szczerze przez nich znienawidzony, jednocześnie ubóstwiany przez ich nauczycielki – panie należące do odchodzącego już pokolenia pianistek rozpamiętującego czasy, kiedy polska szkoła pianistyczna rodziła talenty, mimo iż na półkach w sklepach leżał tylko ocet, a pewnie właśnie dlatego, że w księgarniach muzycznych królował Greczaninow. I mi przypomina się z lat szkolnych „Grave” Greczaninowa, utwór krótki, ale wielce uciążliwy, wydany po rosyjsku w raz z innymi, równie smutnymi utworkami w cienkiej książeczce, którą podarowała mi moja równie kochana, co wiedźmowata pani profesor. Była to kobieta zawsze wielce gustownie ubrana, nosiła się na pomarańczowo, żółto lub czerwono, tak, że widać ją było z daleka. Na jej kościstych, wykręconych reumatyzmem palcach wisiały ciężkie pierścienie, które stukały obrączką o poręcze foteli, kiedy mówiła coś z przejęciem (najczęściej ostro rugając za niedoćwiczenie tego to a tego pasażu). Po co to wspomnienie? Takich ludzi już nie ma. Trzeba iść z duchem czasu, patrzeć w przyszłość, nie odwracać się za siebie. Z drugiej strony, gdyby nie wspomnienia, gdyby nie pamięć (tak czasem bolesna), to czy człowiek, mógłby powiedzieć o sobie: Jestem to i to? Jestem taki a taki? Kiedy mówię: nazywam się Zofia S. to przecież mam na myśli Zofię S., która dawno temu stawiała niezdarnie palce na klawiaturze i marzyła jedynie o ucieczce z tej klitki na poddaszu, gdzie trzecie już pokolenie wychowywane było na muzyków przez panią Irenę. Mam na myśli tą Zofię S., która zakochana w pewnym panu bez pamięci (choć później pamięć wróciła, mimo wciąż trwającej miłości), chodziła z nim po ciemku ulicami Poznania, modląc się, by nie trzeba było wracać do domu, by pociąg nie odjechał, by cały świat zapomniał, że istnieje.

Greczaninow znany jest również w kręgach kulinarnych – z powodu prostej potrawy, której wprawdzie nie jest autorem, ale której użyczył swego nazwiska, a która ucisza marsz kiszek na długie godziny. Ponoć po jej zjedzeniu miał Greczninow powiedzieć: "Więcej w swoim życiu nie napiszę żadnego marsza, choćby mnie miał Lenin poprosić i Wszyscy Święci". Na szczęście Lenin nie poprosił, bo własnej odmowy by Greczaninow raczej nie przeżył.

Potrawa jest złożona z dwóch materii, by tak rzecz. Z materii organicznej (artykuły spożywcze) oraz z materii wspomnień. Każdemu bowiem elementowi jadalnemu przyporządkowany jest element mentalny. I tak: gotowana kasza gryczana to pamiętna melodia, majeranek – pamiętny poranek, cebulka zeszklona na oleju – pamiętne spojrzenie, korzeń pietruszki i marchwi pokrojone i lekko podsmażone – pamiętne wagary, a sos sojowy to wspomnienie słonych łez wylanych przy pożegnaniu.
Wszystkie te składniki, wymieszane w odpowiedniej proporcji i kolejności (na oleju zeszklić cebulkę, dodać pokrojone warzywa, majeranek, ugotowaną kaszę, posolić) utworzą aromatyczną strawę, której jedzenie obfituje w cudowne wrażenia – zarówno smakowe jak i duchowe. Po jej zjedzeniu człowiek czuje tak pełnię swego żołądka, jak i swego jestestwa. Jak powiedział pewien mówca (którego z kolei nazwiska nie pamiętam): „Kto ma pełno w brzuchu, ten czuje, że jest. Kto umie wspominać, ten wie, kim jest”.

sobota, 16 stycznia 2010

Głodny arystokrata

Jeśli, wstając w sobotni poranek o 9 (nietypowo wcześnie), po wieczorze spędzonym samotnie na oglądaniu filmów erotycznych, jakaś tajemnicza siła pcha Was w kierunku kuchni, to znaczy, że mój przepis nie pójdzie na marne. Jesteście głodni. Nie, to mało. Jesteście wygłodniali. Wygłodniale pazerni.
Przyjrzyjmy się organizmowi: jak na talerzu widać zaorane pola i bezkwietne łąki, po których wałęsają się bezczynnie kwasy żołądkowe, a komórki nerwowe zamarzły z braku uczuciowego nawozu. Zimno i pusto.
Nigdy nie byłam w harcerstwie, ale: co to jest wędrówka trzeci dzień bez przystanku, bez możliwości skorzystania z cywilizowanego miejsca zwanego toaletą, bez czystej wody do ochłodzenia odparzonych stóp i wreszcie z pustym brzuchem - można sobie po prostu wyobrazić. Taki poranek jak dziś sprzyja rozbudowanym wyobrażeniom i zbliża zwykłych ludzi do takich bohaterów, herosów jakimi są harcerze, żołnierze i pielgrzymi.
Nasza wędrówka z pokoju do kuchni wydaje się trwać miesiącami, podczas gdy ręce szukają czegokolwiek zjadliwego, nawet za cenę oparzenia, odmarznięcia, odpadnięcia czy wreszcie zwęglenia. Bez kciuka można żyć, a bez żołądka?
Tak to mniej więcej przebiega proces właściwej hierarchizacji elementów naszego jestestwa. To dobry znak. Głód oznacza powrót do całkowitej jedności myśli i czynów, sprzyja prawdziwym dziełom kulinarnym - bowiem do kuchennej twórczości potrzebne jest całkowite oddanie się we władanie zmysłów smaku, węchu i dotyku, które pociągają, jak lalkarz za sznurki, nasze członki, tak posłuszne wszystkiemu, co zdaje się dążyć do zaspokojenia życiowej potrzeby. Potrzeby pełnego brzucha.
Jest to przepis prosty, quasi biwakowy, choć różni się znacznie od Musierowiczowskiego przysmaku Włóczykija. To stylizacja na miarę nie-harcerza, nie-piechura, nie-żołnierza, ale szanowanego, prowadzącego iście osiadły tryb życia, arystokraty lub przynajmniej szlachcica, który w swej nieźle zaopatrzonej kuchni i przydworkowym ogródku ma takie przysmaki jak: pestki dyni, chleb domowego wypieku, jajka od kur z wolnego wybiegu, korzeń pietruszki, olej rzepakowy, majeranek, utarte ziarna pieprzu, cebulkę białą - sałatkową. Oczywiście można strywializować (socjalista powiedziałby: zrewolucjonizować) mój przepis, używając zwykłej cebuli, jaj urodzonych w klatkach, chleba z mrożonki, pietruszki w kostce i mixu przypraw firmy znanej wszystkim fanom teleturniejów, ale to nie będzie to samo. Prostota wykonania - tak, ale przy maksimum staranności w doborze składników. Proszę państwa, ja tutaj staram się podnieść poziom rodzimego żywienia z wielkopolskiego "zalewania chleba jajem" do szlachetnego "przykrycia ziarna puchem życia". W tej dramatycznej chwili głodu, naprawdę ma znaczenie, co wrzucimy na ruszt - nie dla naszego samopoczucia, ale dla czegoś o wiele wznioślejszego: dla Ducha Kuchni. Coś takiego istnieje i każdy, kto kiedykolwiek coś przypalił, wie, że tak właśnie objawił się Duch Kuchni ze swoją zemstą za pośpiech, niepotrzebne przekleństwa i brak koncentracji przy tej boskiej czynności.
Teraz wreszcie, po dokładnym wyjaśnieniu mego stanowiska, mogę ze spokojem w sercu podać Wam przepis, który właściwie wykona tylko osoba, w której żyłach płynie błękitna krew. Do dzieła, elito!
Na suchej patelni uprażyć pestki dyni, kiedy napęcznieją - przesypać do miseczki, a na tą samą, już gorącą, patelnię wlać olej, po chwili wsypać pokrojoną w krążki białą cebulę sałatkową, a kiedy się zeszkli - pokrojony w kostkę chleb razowy, mieszać, żeby się to nie przypaliło i nie przywołało złego ducha. Następnie dodać drobno pokrojoną pietruszkę (korzeń), posypać majerankiem i pieprzem, mieszać, i po chwili dodać wyciśnięty spory ząbek czosnku. Skumulować drewnianą łyżką całą masę, żeby się towarzystwo nie rozchodziło po ściankach patelni, po czym wylać na nią dwa całe jajka. W czasie kiedy jajko będzie się ścinać - podważać masę po bokach i zawijać delikatnie do środka - tak, żeby białko spoiło "całość w jedność". Na koniec przenieść delikatnie naszego króla i światowego mistrza wszystkich jajecznic na porcelanę i obsypać go kwieciem prażonej dyni.
Pokłonić się mu, a następnie z namaszczeniem skonsumować nożem i widelcem. Inaczej się nie godzi. Nawet na głodzie.

wtorek, 12 stycznia 2010

Na wkurzonego

Ugotować dla wkurzonego - to nie łatwa sprawa. Trzeba nie lada cierpliwości i opanowania. Nie poparzyć palców, gdy ktoś się przy was gotuje, nie rozgotować, widząc spienione usta, a słuchając ostrych wyrazów raz po raz z nich wypadających - nie zaciąć się. Wśród wielu trudności jedna wysuwa się na czoło - co przyrządzić, aby załagodzić.
Oto trójwymiarowy, trójkolorowy, potrójnie intensywny sposób pacyfikacji wszelkich wkurzeń:
Obrać ziemniaki, wstawić do wody. Pod pozorem czekania, aż się ugotują, obieramy marchew. Na ataki typu: "co ty tam znowu obierasz?", albo: "czy ty możesz wreszcie przestać coś ciągle dziubać nad kubłem?" zwracamy tylko pozornie uwagę, nie przestając strugać marchwi. Następnie kroimy ją w kostkę i wrzucamy do garnka (ale nie tego z ziemniakami), wlewamy wody jedynie tyle, aby przykryć zawartość (przy okazji przykrywając zmieszanie powstałe na skutek rzucanych w naszym kierunku obelg i wyzwisk). Kiedy woda się zagotuje, wrzucamy garść rodzynek i dwie garście sezamu oraz łyżkę oleju i sosu soja (lub soli) i dusimy pod przykryciem do uzyskania całkowitej miękkości (przyda się ona do zmiękczania serc i wygładzania stosunków). Kiedy ziemniaki są już miękkie - odcedzamy wodę i robimy puree. Puree ziemniaczane ma taką przewagę nad ziemniakami w całości, iż nie trzeba go gryźć, toteż zęby wkurzonego, nie napotykając oporu, stają się nagle bardziej skore do uśmiechu. Odkrywamy garnek z marchwią i pozwalamy reszcie wody odparować, tak aby kostka była w miarę sypka (nie chcemy przecież usłuszeć za chwilę: "Eeee, co to za breja!" Nie, tego byśmy już nie znieśli). W czasie, kiedy woda odparowuje, a ziemniaki przyzwyczajają się do swojej bezkształtności, na patelnię wrzucamy łyżkę masła lub oleju i smażymy jajko sadzone. Wszystkie trzy składniki układamy pięknie na talerzu (udając przy tym niedbałość, że niby nie zależy nam, aby dogodzić, elegancję mamy po prostu we krwi). Po czym podajemy na stół z jak najmniejszym widelcem. Każda wytrawna gospodyni wie, iż jedzenie w napięciu i pośpiechu, właściwym dla stanu wkurzenia, ma działanie przeczyszczające. Aby więc mniej drastycznie przebiegał proces pacyfikacji, należy oprócz małego widelca (który powoduje spożywanie mniejszych porcji na raz) zaserwować wkurzonemu również grę rozkojarzającą, polegającą na pokazywaniu rozmaitych obrazków między jednym kęsem a drugim. Mogą to być obrazki w gazecie ("o, patrz, a tego znowu wypuścili"), albo za oknem ("trzeci dzień się u Kowalskich pranie suszy"), tu już musi zadziałać aktorska imaginacja.
Danie to - zwane Mazieja (od pierwszych liter składników) może być podawane również osobom o stabilnym samopoczuciu, jednak wtedy pozytywne rezultaty nie są widoczne gołym okiem. Dopiero, kiedy, pod wpływem przykrego zdarzenia, zaczyna się w nas gotować, a ręka świerzbi i szuka celu, nagle przed oczami staje rumiana marchew trzymająca się za jedną rękę z wesołym kartoflem, a za drugą z pogodnym jajkiem, a przykre uczucie po chwili ustępuje. Możemy być wdzięczni Mazieji, iż wyposażyła nas w tarczę, której zabrakło w swoim czasie Juliuszowi Cezarowi. Ciekawe, jak potoczyłyby się losy świata, gdyby na dźwięk własnego przezwiska (Caligula, buciczek) nie reagował tak gwałtownie...