wtorek, 12 stycznia 2010

Na wkurzonego

Ugotować dla wkurzonego - to nie łatwa sprawa. Trzeba nie lada cierpliwości i opanowania. Nie poparzyć palców, gdy ktoś się przy was gotuje, nie rozgotować, widząc spienione usta, a słuchając ostrych wyrazów raz po raz z nich wypadających - nie zaciąć się. Wśród wielu trudności jedna wysuwa się na czoło - co przyrządzić, aby załagodzić.
Oto trójwymiarowy, trójkolorowy, potrójnie intensywny sposób pacyfikacji wszelkich wkurzeń:
Obrać ziemniaki, wstawić do wody. Pod pozorem czekania, aż się ugotują, obieramy marchew. Na ataki typu: "co ty tam znowu obierasz?", albo: "czy ty możesz wreszcie przestać coś ciągle dziubać nad kubłem?" zwracamy tylko pozornie uwagę, nie przestając strugać marchwi. Następnie kroimy ją w kostkę i wrzucamy do garnka (ale nie tego z ziemniakami), wlewamy wody jedynie tyle, aby przykryć zawartość (przy okazji przykrywając zmieszanie powstałe na skutek rzucanych w naszym kierunku obelg i wyzwisk). Kiedy woda się zagotuje, wrzucamy garść rodzynek i dwie garście sezamu oraz łyżkę oleju i sosu soja (lub soli) i dusimy pod przykryciem do uzyskania całkowitej miękkości (przyda się ona do zmiękczania serc i wygładzania stosunków). Kiedy ziemniaki są już miękkie - odcedzamy wodę i robimy puree. Puree ziemniaczane ma taką przewagę nad ziemniakami w całości, iż nie trzeba go gryźć, toteż zęby wkurzonego, nie napotykając oporu, stają się nagle bardziej skore do uśmiechu. Odkrywamy garnek z marchwią i pozwalamy reszcie wody odparować, tak aby kostka była w miarę sypka (nie chcemy przecież usłuszeć za chwilę: "Eeee, co to za breja!" Nie, tego byśmy już nie znieśli). W czasie, kiedy woda odparowuje, a ziemniaki przyzwyczajają się do swojej bezkształtności, na patelnię wrzucamy łyżkę masła lub oleju i smażymy jajko sadzone. Wszystkie trzy składniki układamy pięknie na talerzu (udając przy tym niedbałość, że niby nie zależy nam, aby dogodzić, elegancję mamy po prostu we krwi). Po czym podajemy na stół z jak najmniejszym widelcem. Każda wytrawna gospodyni wie, iż jedzenie w napięciu i pośpiechu, właściwym dla stanu wkurzenia, ma działanie przeczyszczające. Aby więc mniej drastycznie przebiegał proces pacyfikacji, należy oprócz małego widelca (który powoduje spożywanie mniejszych porcji na raz) zaserwować wkurzonemu również grę rozkojarzającą, polegającą na pokazywaniu rozmaitych obrazków między jednym kęsem a drugim. Mogą to być obrazki w gazecie ("o, patrz, a tego znowu wypuścili"), albo za oknem ("trzeci dzień się u Kowalskich pranie suszy"), tu już musi zadziałać aktorska imaginacja.
Danie to - zwane Mazieja (od pierwszych liter składników) może być podawane również osobom o stabilnym samopoczuciu, jednak wtedy pozytywne rezultaty nie są widoczne gołym okiem. Dopiero, kiedy, pod wpływem przykrego zdarzenia, zaczyna się w nas gotować, a ręka świerzbi i szuka celu, nagle przed oczami staje rumiana marchew trzymająca się za jedną rękę z wesołym kartoflem, a za drugą z pogodnym jajkiem, a przykre uczucie po chwili ustępuje. Możemy być wdzięczni Mazieji, iż wyposażyła nas w tarczę, której zabrakło w swoim czasie Juliuszowi Cezarowi. Ciekawe, jak potoczyłyby się losy świata, gdyby na dźwięk własnego przezwiska (Caligula, buciczek) nie reagował tak gwałtownie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz