Oj, było się w Polsce, było. Szalało się, szalało. Ale po tygodniu przyszło się pakować i odjeżdżać. A trzeba Wam wiedzieć, że była to Wigilia Dnia Niepodległości, święto równie dla emigrantów, co dla stacjonarnych Polaków ważne. Po co nam ono? Żeby nie zapominać na obczyźnie, skąd się jest i dokąd trza wracać, żeby ręcznik biało-czerwony na balkonie wywieszać, by spinki do mankietów z orzełkiem w ten dzień świąteczny zakładać. Żeby się miejscowi gapili. Żeby im oko zbielało i twarz poczerwieniała, i żeby im do łebka orzełek w koronie zastukał i w uszko szepnął: Myślicie, że jesteście niepodlegli? Myślicie, że jesteście u siebie? A figa z makiem, a taka kutia! To ja, Polak mały, jestem naprawdę u siebie, gdziekolwiek jestem. Bo ja ojczyznę mam w sercu, a nie na mapie!
Otóż z braku odpowiedniego koloru ręcznika (a nawet z braku jakiegokolwiek czystego ręcznika) oraz, że spinek do mankietów nie posiadam, moje świętowanie odbywało się zgoła inaczej, ale w podobnym tonie.
Z pomocą tanich linii lotniczych wleciałam w Germanię ze słodkim 20-kilogramowym ciężarem. W torbie na kółkach zapakowane szczelnie przybyły ze mną: torba kaszy jaglanej, kasza gryczana niepalona, płatki migdałowe, kasza jęczmienna, kasza pęczak, pudełko domowych ciasteczek wyciskanych przez maszynkę, orzechy włoskie ("z ziemi włoskiej do Polski"), dwa bochenki chleba z domowego wypieku, olej rzepakowy, zioła i przyprawy: majeranek, lukrecja, pokrzywa, melisa, do tego kawa inka, paczka płatków jaglanych i paczka płatków orkiszowych, soczewica czerwona i parę innych rzeczy, już mniej do świętowania niepodległości potrzebnych, acz równie smakowitych.
Po co mi tego tyle? Ano, w imię niepodległości. Bo gdzie tu, w Północnej Westfalii znajdzie Polka-łasuch domowe ciasteczka wyciskane przez maszynkę? A dokąd pójdzie, gdy zgłodnieje, po kaszę jaglaną? A skąd wytrzaśnie niezbędny do zupy majeranek? Kawa inka jest w tym (także niepodległym) państwie nieznana, nie mówiąc o płatkach orkiszowych i pęczaku! Są to produkty deficytowe, które nabyć można tylko
1)w polskim sklepie w Bielefeld, który prawdziwa Polka kontestuje z zasady;
2)w tzw. strefach jedzenia prymitywnego, ale niebywale dziś modnego i kosztownego. Tam można znaleźć "Niemytą Pietruszkę" lub taki dziwoląg jak "podgrzybek brunatny suszony".
A ja te niebywale cenne (z punktu widzenia jelit) produkty - które urastają w oczach emigranta do narodowych symboli - mam za grosze! Ale za jakie grosze? No za polskie grosze oczywiście.
Po uroczystym rozpakowaniu torby podróżnej, Święto 11 listopada (które dla mnie równie dobrze mogłoby się nazywać Świętem Kawy Zbożowej lub Świętem Brudnej Marchewki), rozpoczęło się ceremonialnym ugotowaniem zupy z Głąba Kapuścianego (na znak protestu przeciw zepsutemu racjonalizmowi Zachodu). O tym jak się robi patriotyczną zupę z Głąba - może innym razem. Powiem tylko, że smakowała bohatersko i dodała sił do dalszej walki z chytrze postępującą germanizacją.
piątek, 13 listopada 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz